sobota, 21 grudnia 2013

Strączkowe Soboty

Święta

W Galerii UW, w Pałacu Kazimierzowskim, której jestem kuratorem, otwieraliśmy z prof. Tomaszewskim, prorektorem UW, wystawę prof. Łukaszewicza, poświęconą inskrypcjom greckim i łacińskim w Aleksandrii. W swoim wystąpieniu zwróciłem uwagę na to, że człowiek od chwili, w której pojawiła się w jego wizerunku psychologicznym świadomość, próbował na różne sposoby zatrzymywać czas. Czas bowiem w ludzkiej egzystencji jest jedną z najboleśniejszych zmiennych, z którą trzeba się zmierzyć. Zostawianie śladu, jakiegokolwiek śladu, na przykład w postaci inskrypcji, daje jednocześnie świadectwo chwili i nieśmiertelność. W każdym człowieku tkwi ogromna potrzeba dotknięcia nieśmiertelności, która w czasie linearnym nie jest możliwa. Możemy to analizować począwszy od malarstwa paleolitycznego, a skończywszy na napisie w jednej z toalet któregoś z amerykańskich parków narodowych: „Byliśmy tu: ja i moje tanie okulary przeciwsłoneczne”. Na szczęście, oprócz czasu linearnego jest czas kolisty, wyznaczany porami roku i towarzyszącymi im świętami. Co roku, w najtrudniejszym momencie, w chwili kiedy pojawia się dramat najkrótszego dnia, a wraz z nim atawistyczny lęk przed ciemnością, rodzi się światło, nadzieja, nowe otwarcie. Co roku człowieka rozpiera radość, że pomimo tego, że życie jest jednokierunkowym mknięciem w przepaść, po raz kolejny pozostawimy za sobą czas „kiedy się człowiek kocha w echu, kiedy się nic już nie zieleni”. A więc także nadchodzące Święta będą łaską naszej kolejnej nadziei, łaską nowego otwarcia, szansą, kolejną szansą, na pozostawienie za sobą tego, czego nie chcemy wspominać i szansą na dotkniecie tego, co ciągle jest przed nami. Niezwykłość Bożego Narodzenia polega na coincidentii oppositorum spajającej to, czego połączyć się nie da: ciągłego powrotu i pożegnania na zawsze.

O tych świątecznych niezwykłościach myślałem wczoraj, kiedy spotkaliśmy się na studenckiej Wigilii w Jejaku. Wszyscy byliśmy pod wielkim wrażeniem jasełkowego spektaklu teatralnego, brawurowo zagranego i dotyczącego tego, w gruncie rzeczy, o czym napisałem wyżej – konfrontacji ciszy ze śmiechem, mroku z blaskiem świec, nadziei z jej brakiem. Tym, którzy nie byli i nie mogli się rozkoszować znakomitą grą występujących koleżanek i kolegów śpieszę donieść, że nadzieja wygrała i jest, jak co roku, naszym najwspanialszym prezentem na święta!


Wszystkim koleżankom i kolegom, jeszcze raz, najserdeczniejsze życzenia świąteczne i noworoczne :-)



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Etnograf Dharmy? – Garść refleksji po Levi-Staussa rocznicy urodzin.

Nie chodziło tu o pokłon przed posągiem lub uwielbienie rzekomego porządku nadprzyrodzonego, lecz jedynie o oddanie hołdu rozstrzygającym refleksjom, jakie myśliciel lub społeczeństwo, które stworzyło swoją legendę, snuło dwadzieścia pięć wieków temu; a moja cywilizacje mogła przyczynić się do tych refleksji tyko przez ich potwierdzenie”
- Claude Levie-Strauss, „Smutek Tropików”


Ów cytat ze „Smutku Tropików” Claude’a Levi-Straussa, jest jednym z tych fragmentów których sam fakt istnienia prześladuje odkąd skończyłem lekturę tej, skądinąd znakomitej literacko, książki. W tym przypadku moja konsternacja ma dosyć konkretne źródła. Cytat powyższy odnosi się oczywiście do Buddyzmu i towarzyszy refleksjom snutym przez antropologa po wizycie w buddyjskim Kyong, gdzieś na Indyjsko-Birmańskim pograniczu. Po pierwszym odczytaniu fragment ten był dla mnie całkiem miłym połechtaniem, oto „ostatni gigant” francuskiej humanistyki, jeden z ojców dziedziny której z taką radością i naiwnością oddałem swą uniwersytecką edukacje, dołącza do zacnego grona europejskich intelektualistów zafascynowanych buddyzmem i tym samym legitymizujących na swój sposób moją własną fascynacje filozofią (religią? Myślą filozoficzno-etyczną?) Wschodu. Jest jednak w tym wszystkim pewien zgrzyt. Otóż moja dotychczasowa wiedza na temat filozofii buddyjskiej pozwala mi na zauważenie jednego: z pewnością nie jest to myśl strukturalna. Tajemnicą pozostaje dla mnie w jaki sposób twórca teorii stawiającej zdolność do wytwarzania kategorii opozycyjnych w centrum „natury ludzkiej” odnalazł swoją myśl w poglądzie negującym wszelaki dualizm. Moja konsternacja wzrastała z resztą w miarę zagłębiania się coraz dalej w lekturę – Levi-Strauss całkiem celnie charakteryzuje Buddyzm względem innych systemów religijnych, Islamu i Chrześcijaństwa jednocześnie zdaje się nie dostrzegać implikacji teorii buddyjskiej dla jego własnej teorii. Zdaje się że, wielki antropolog został w tym przypadku został sam niewolnikiem binarnej opozycji przeciwstawiającej naukę religii, choć dziwne to gdy nasz bohater sam w zasadzie „nobilituje” Buddyzm do rangi filozofii a więc zdawać by się mogło poglądów wartych polemiki.
Nie jest jednak tu moim celem zagłębiać się w domniemane rozterki naszego papy-strukturalisty. Chciałbym raczej powiedzieć, że sam widzę pewien związek pomiędzy filozofią buddyzmu i teorio-praktyką antropologii. Tyle, że właśnie tej antropologii post-strukturalnej, a więc tej która binarne opozycje dekonstruuje. Dziś to chyba antropologia jest dyscypliną z największym brakiem litości rozprawiającą się z wszelakim dualizmem. Zdaje mi się wręcz że, pomimo wielkich podziałów w naszej dyscyplinie to panuje zgodność co do jednego – nie lubimy Kartezjusza, jego koncepcji „cogito” a przed wszystkim tego okropnego podziału na subiektywny i obiektywny, podmiot i przedmiot. Jednocześnie stawiamy się w opozycji do determinizmu środowiskowego w wersji twardej jak na przykład u Marksa. Okazuje się że i ludzie i przedmioty mają swoją sprawczość. Coraz częściej mówimy przecież o „byciu w świecie. Jakże mi to wszystko przypomina buddyjską zasadę współzależnego powstawania – która głosi ni mniej ni więcej jak to że jedne byty wpływają na powstanie innych bytów a te kolei na powstawanie kolejnych w nieskończonym w którym żaden z owych bytów nie jest „jednostką” autonomiczną wobec innych. Są też i tacy w antropologii, którzy usiłują zasypać dystans miedzy naturą i kulturą (w dobie postmodernizmu przegięty zdecydowanie w stronie kultury) Uważam to za dobrą tendencję. Kolejny dualizm z głowy, bo ciężko uciekać przed faktem że, nasze poznanie jest ucieleśnione. Znów się z resztą okazuje że w Buddyzmie możemy znaleźć tropy analogiczne. (Jedność ciała i umysłu, środkowa ścieżka)

Czy oznacza to że podobnie jak w metafizyce buddyjskiej odkryjemy pustkę jako naturę wszelkich interakcji społecznych? Czy odkryjemy jakiś stan idealny dla społeczeństw? Według mnie nie. I nawet nie powinniśmy próbować, bo i nie o to chodzi. Nie chcę oczywiście insynuować nikomu że nieświadomie zajmuje się Buddyzmem a jedynie pochylić się nad refleksją Levi-Straussa, w której, być może „coś jest”. Choć nie koniecznie to co autor miał na myśli. Dla mnie doświadczenie antropologii to właśnie doświadczenie skomplikowania, odwołując się do terminologii buddyjskiej, właśnie owego współzależnego powstawania. Świadomość tego, że wszystko co mnie otacza jest tworzone (przetwarzane) przeze mnie i innych ludzi a jednocześnie kształtuje nas jako jednostki. I odkąd zaczęła się moja przygoda z antropologią nie opuszcza mnie twórcze zadziwienie, „dlaczego ludzie i rzeczy są tym czym/kim są”? I wszystkim szczerze mówiąc życzę podobnego doświadczenia, bo właśnie ciekawość i twórcze zadziwienie są najlepszą inspiracją do jakichkolwiek badań.


MS.
 

niedziela, 1 grudnia 2013

"Ja w żadne gry nie gram"

Kolo  ETNO ma zaszczyt zaprosić na wyznania antropologa


Niedawno pomagałam jeden dzień przy projekcie w Płocku dotyczącym partnerstwa miast Płocka i gruzińskiego Rustawi. Na drugi dzień zostałam jeszcze poproszona o przeprowadzenie gry miejskiej dla mieszkańców Płocka, bo brakowało osoby, która by to zrobiła. Co prawda Płocka prawie w ogóle nie znałam, ale że gra o nazwie Płock-Rustawi była już wymyślona i przetestowana przez uczniów liceum, a ja miałam tylko rozdać uczestnikom karty z zadaniami a potem nagrody, odpowiedziałam, że to żaden problem. Wyszło trochę mniej różowo niż się spodziewałam, ale przy okazji dokonałam paru, chyba całkiem etnograficznych, obserwacji, którymi chętnie się podzielę.


Tak więc w pewną listopadową sobotę ok. 7:30 przyjechałam na dworzec autobusowy w Płocku. Dwie i pół godziny przed rozpoczęciem gry, bo nie było lepszego połączenia z Warszawy. Dobrze, że nie przespałam przystanku. Wyrwana z drzemki wyszłam z ciepłego autobusu na dwór, a tam zimno, nikogo prawie nie ma na ulicach, otwarte tylko małe sklepy spożywcze. Nawet centrum handlowe czynne od 10:00. Przeszłam się w poszukiwaniu miejsca, gdzie można zjeść śniadanie, ale nic. Zapytani przechodnie też nie umieli mi poradzić. Skończyło się na tym, że jechałam do McDonalda. Jednak te sieci fast foodów na coś się czasem przydają.

O dziesiątej stoję na rynku, gdzie ma się rozpocząć gra, ale nadal pustki. Kawiarnie przy rynku zamknięte, jedynie pojedynczy przechodnie, stado gołębi i jakaś kobieta przerzucająca łopatą kupę węgla sprzed drzwi do piwnicy. A ja liczyłam, że zastanę czekającą na mnie grupę chętnych na grę miejską. Naiwna. Zaczynam więc zaczepiać przechodniów i zachęcać ich do udziału. W końcu nie po to wstawałam tak rano i przyjeżdżałam tu, aby odjechać z kwitkiem. Większość zagadniętych nie reaguje lub rzuca, że nie ma czasu. Inni odpowiadają najróżniejszymi wymówkami. „Ja to już za stara jestem, 80 lat mam” mówi pewna staruszka i dodaje coś o tym jak źle się czuje, jak kiedyś to była sprawna, a teraz wszystko ją boli. Kolejna kobieta odpowiada:

- Ja nie mogę, w ciąży jestem. Nie widać po mnie, ale to 6 miesiąc.

- Ale na spacery Pani chodzi.

- Chodzę, ale boje się teraz o zdrowie w takie zimno. No oby tylko wszystko dobrze było.

Trzy uczennice nie mają dziś czasu, bo biorą udział w wolontariacie, ale zabierają ode mnie kartę aby zaproponować znajomym. Jeden pan dopytuje na czym ta gra polega. Gdy wyjaśniam, że chodzi się do różnych miejsc w Płocku i szuka odpowiedzi na pytania związane z partnerstwem miast, Gruzją i edukacją globalną, kiwa głową. Potem chwali plakat ze zdjęciem jednej z wielu gruzińskich, ozdobnych fontann. Dopatruje się na niej nawet jakiś grających elementów, ale uświadamiam mu, że to tylko metalowe ozdoby.


Przenoszę się na drugi koniec rynku. Tu inny pan domaga się wyjaśnień o co w tej grze chodzi, a potem mówi „Nie, może później. Najpierw trzeba się robotą zająć, a potem jakimiś rozrywkami.” Mówi mi też, że powinnam stać dwie ulice dalej, bo tam chodzi więcej ludzi. „Nie, nie, je w żadne gry nie gram” spiesznie rzuca mi inna pani. Kolejny przechodzień bierze mnie za jedną z protestujących przeciwko futrom ze zwierząt, które przed chwilą mijał. „Już myślałem, że mnie Pani zaatakuje” mówi pokazując swoją skórzaną kurtkę. Ten pan okazał się najbardziej zainteresowaną grą osobą. Wziął kartę i jako jedyny po pewnym czasie wrócił mówiąc, że próbował wykonać zadania, ale są trudne. Pomogłam mu więc wymyślić jak Płock mógłby współpracować z Rustawi (jedno z zadań) i nagrodziłam. Mówił mi, że chętnie pokaże zadania swojej żonie i koledze oraz, że planuje pojechać do Gruzji na kajaki górskie.

Gdy stwierdziłam, że nikt nie ma czasu aby przejść całą grę zmieniłam trochę strategię. Namawiałam ludzi, aby spróbowali odpowiedzieć na 2 pytania z karty i dawałam im za to nagrody. Paru chętnych się znalazło, ale pytania o zrównoważony rozwój, partnerstwo miast czy wiadomości o Gruzji zazwyczaj były dla nich trudne. Zresztą ja też na większość z nich nie umiałabym odpowiedzieć.


W którymś momencie zainteresowała się tym co robię grupka chłopców włóczących się po rynku. Patrząc na ich trochę dziurawe i brudne, ale kompletne ubrania zastanawiałam się gdzie mieszkają i czy mają jakiegoś opiekuna? Jeden z nich chciał spróbować wykonać zadania, ale zniechęcił się, gdy nie umiał ich przeczytać. Umiał czytać starszy kolega, ale raczej jeszcze bardziej go onieśmielił niż pomógł. Próbowałam więc znaleźć w karcie jakieś proste zadania (no przecież nie będę go pytać o zrównoważony rozwój) i namówić aby spróbował je rozwiązać. Dałam chłopcom parę książeczek, które miałam jako nagrody, ale miałam przy tym wrażenie, że większą wartością dla nich było, że ktoś zwrócił na nich uwagę. Chcieli mnie potem namówić abym zagrała z nimi w piłkę. 


Podsumowując gra miejska dla mieszkańców Płocka okazała się zupełnie nie trafionym pomysłem. Pewnie większość z tych przechodniów w ogóle nie miała pojęcia na czym to polega. O Rustawi prawdopodobnie też nigdy nie słyszeli. Ciekawe ile wiedzą o Gruzji. Za to ja dowiedziałam się przy tej okazji paru rzeczy o ich życiu i odczułam jak bardzo mój świat różni się od ich świata.


Jagoda